niedziela, 15 maja 2011

Skład, czyli kto z kim

Dość dużo czasu minęło od mojej ostatniej analizy, więc postanowiłem dzisiaj napisać kolejną jej część. Poprzednie wpisy poświęciłem podziałowi ze względu na miejsce imprezy, cenę biletu, charakter wydarzenia i promocję materiału. Wtedy właśnie skupiałem się przede wszystkim na społecznych aspektach koncertów. Tym razem chciałbym napisać o tym jak skład muzyków może wpływać na odbiór nie tylko społeczny, a przede wszystkim wizualny i muzyczny. Dlatego właśnie napiszę parę słów o podziale koncertów ze względu na skład muzyków. W tym przypadku mój podział uwzględnia takie podgrupy jak: solo act, duet, trio, skład klasyczny, big band i skład niekonwencjonalny.

Zacznijmy od składu o najmniejszej liczbie osób czyli o solo act, przez co rozumiem koncert, który wykonuje tylko jedna osoba. Muzyka wykonywana przez taką osobę może być mimo pozorów różnoraka. Począwszy od akustycznego koncertu na gitarę i wokal, przez występ na np. gitarę i sampler, po DJ set (o stylach w kolejnym wpisie). W solo act najważniejsze jest to, że cała uwaga widowni skupia się na jednej osobie. Występ tego typu to pewnego rodzaju przemówienie, manifest, który wygłasza muzyk postawiony w roli osoby, która chce przekazać słuchaczom swoje poglądy, filozofię, spostrzeżenia. To sprawia, że występy typu solo act są zwykle nacechowane jak żadne inne bardzo osobistymi przesłankami autora, bo sam odpowiada za to, co śpiewa, co wygłasza ze sceny. Doskonałym przykładem są chociażby występy wczesnego Boba Dylana, Leonarda Cohena, całej grupy około-beatnickiej, później także z kręgu hippisów. Poza manifestami solo act sprawia, że widownia odbiera występującego jako jedyną osobę, która stoi za tym co wykonuje, jako osobę z którą utożsamia się daną muzykę. Jako solo act można również uznać zespół muzyczny, który dowodzony jest przez jedną osobę i ma on charakter tylko i wyłącznie akompaniatorski do głównego, jednego artysty.


Sytuacja zmienia się diametralnie gdy na scenie pojawia się duet. Tak samo jak w przypadku solo actu, muzyka może być przeróżna. Tematyka również może mieć znamiona aktywizmu,  manifestu, jednakże w tym razem mamy do czynienia z czymś na wzór przemówienia wygłaszanego przez dwóch mówców. Nie ma już jednego, konkretnego punktu, na którym skupia się uwaga publiki, jest ona rozdzielona na dwie osoby. Proporcje oczywiście mogą być bardzo zaburzone, jednak zawsze będzie ten drugi, wspomagający muzyk, który sprawi, że będzie to już zespół, a nie osoba, która gra samodzielnie i sama odpowiada za to, co chce pokazać. Jeśli chodzi o kwestie stricte muzyczne to instrumenty, których używają duety są niezwykle zróżnicowane. W standardowych rozumieniu duetu można wyróżnić muzyka prowadzącego i akompaniatora, ale coraz częściej odchodzi się o takiej formy. Bardzo popularne są duety DJskie, ale również zespoły gitara+perkusja, bas+perkusja itp. Na scenie wygląda to... stop, o wizualnych aspektach koncertów będzie cała seria wpisów kończąca moje rozważania, więc cierpliwości. 


Bardzo podobna sytuacja jest gdy mamy do czynienia z trio. Trzech muzyków i już praktycznie nieograniczone możliwości stylistyczne i sceniczne. Idąc za ciosem, uwaga rozdzielona jest na trzy osoby, więc mamy już praktycznie podstawowy-standardowy zespół. Trio zwykle utożsamiane jest z jazzem (np. Herbie Hancock Trio) i zespołami rockowymi (Nirvana, The Police czy Muse), tria DJskie to już rzadkość, chociaż zdarzają się (Sweedish House Mafia), występują również tria akustyczne (Crosby, Stills & Nash). Tak jak pisałem, liczba możliwości jest praktycznie nieograniczona, zarówno w rozwiązaniach składu jak i na scenie, gdzie tria mają takie same możliwości jak większe zespoły, czy duety.


Warto zatrzymać się na chwilę przy najbardziej typowym ze wszystkich składów, czyli składem klasycznym - czteroosobowym zespołem. Zwykle jest to wokal, gitara, bas i perkusja, co głównie jest utożsamiane z zespołem o tej właśnie liczebności, ale tak jak już wskazałem w poprzednich rodzajach, kreatywność ludzka nie zna granic i można spotkać przeróżne kombinacje. Z tak szerokim składem żadne bariery muzyczne nie istnieją, można wykonywać wszystko i w każdy możliwy sposób. Barierą jest kreatywność.


Gdy jednak kreatywność nie wystarcza, albo ma się po prostu zbyt dużo znajomych muzyków, powstają zespoły, które można już ze spokojnym sumieniem nazwać big bandem, czyli skład mający od 5 do nieskończoności członków. Sytuacja nie różni się praktycznie niczym od składu klasycznego, tyle, że artysta ma więcej instrumentów do wykorzystania, przez co ma więcej możliwości kompozytorskich. Wracając do aspektów społecznych. W wypadku tak dużego składu nie istnieje już nadawca osobowy, tylko abstrakcyjny. Dane treści odbiorcom, widzom przesyła grupa muzyczna, kilku muzyków, czyli de facto bezosobowy twór pod dowolną nazwą, za którą kryją się dane osoby. Jeśli chodzi o nazwę trzeba wyróżnić też czy zespół występuje pod nazwą przyjętą dla całej grupy czy po nazwiskiem jednego z artystów. O drugim przypadku wspomniałem już przy okazji solo actu. Odbiór przez widza znacząco przesuwa się wtedy w stronę występu solowego, jednakże nigdy grupa muzyków pod dowództwem jednostki nie będzie po prostu samodzielną jednostką.


Na koniec składy niekonwencjonalne pod czym rozumiem takie rozwiązania jak zespół o składzie klasycznym i orkiestra albo podwójne trio (2 perkusje, 2 basy, 2 gitary), solo act i kwartet smyczkowy. Koncerty tego typu są niewątpliwie należą do rzadkości, tym bardziej są ciekawe i warto na nie się wybrać. Ostatnio bardzo popularny stał się pierwszy przywołany przeze mnie przykład, czyli występów wszelakich zespołów z orkiestrami, co ma jeszcze wzmacniacz przekaz oryginalnej muzyki danego artysty.


Najbardziej istotnym wnioskiem wypływającym z tej kategoryzacji jest to, że na tle wszystkich składów najbardziej wyróżnia się solo act, który ma bardzo istotną funkcję w formie mocnego, osobistego, spersonalizowanego przekazu, co zmienia się wraz ze zwiększeniem liczby muzyków do przekazu abstrakcyjnego schowanego za nazwą zespołu. Warto zaznaczyć, że same grupy mogą składać się z przeróżnych muzyków, instrumentów, stosować różne rozwiązania. Najważniejsze, żeby artysta był kreatywny, również w doborze składu, instrumentów, by tworzył sztukę odpowiednią z jego zamysłem, a skład był jednym z jego narzędzi realizacji pomysłów.

Pozdrawiam

wtorek, 12 kwietnia 2011

Promocja materiału, czyli nowości i starości

W trakcie pisania wczorajszego wpisu wpadłem na pomysł jeszcze jednego podziału koncertów. Po miejscu, cenie i charakterze imprezy przyszedł czas na podział koncertów ze względu na promocję materiału, które dzielą się oczywiście na koncerty promujące wydawnictwo i koncerty niepromujące wydawnictwa (nie tylko nowych, ale na przykład reedycji albo rocznic wydania danego albumu). Koncerty po nowej płycie są niezwykle charakterystyczne, co postaram się za chwilę wytłumaczyć i różnią się od tych, kiedy zespół wyjeżdża w trasę bez nowego materiału. Nie przedłużając, od razu przejdę do tłumaczenia co i jak.

Zacznę od koncertów promujących wydawnictwo. Oczywiście jest to najczęstszy przypadek. Można go opisać dosłownie w kilku słowach: zespół wydaje płytę -> rusza w trasę - oto cała filozofia, sens wydarzenia. Cała zabawa zaczyna się kiedy dokładnie przyjrzymy się tym zjawiskom. Otóż przemysł koncertowy w tej chwili rozwija się jak żadna inna odnoga przemysłu muzycznego i wymyśla co chwilę nowe rozwiązania. Jednym z nich jest na przykład sposób promocji wydawnictwa przez koncertowanie jeszcze przed wydaniem danego materiału, żeby przekonać widzów jeszcze przed premierą, że warto go kupić (z czym mamy coraz częściej do czynienia). Koncerty promujące płytę charakteryzują się również doborem materiału, co jest na dobrą sprawę trzonem całego podziału. Zwykle kiedy promuje się jakąś płytę, utwory znajdujące się na niej są grane na żywo, aby po ich wysłuchaniu widzowie poszli do sklepów i ją kupili. Ekstremalnym przykładem takiego postępowania są wykonania nowych wydawnictw w całości, jak to miało miejsce chociażby w trasie Pink Floyd - The Wall, Green Day - American Idiot (część trasy) czy aktualne Queens of the Stone Age - Queens of the Stone Age (trasa promująca reedycję, 30 maja 2011, Warszawa) i Roger Waters - The Wall (trasa z okazji 30-lecia pierwotnej trasy, 18-19 kwietnia 2011, Łódź). Na dużej części koncertów promujących nowe wydawnictwo widzimy specjalną scenografię, wizualizacje, rekwizyty, czasami nawet kostiumy, wszystkie nawiązujące na przykład do oprawy graficznej albumu albo motywów tekstowych pojawiających się na nim, czego dobrym przykładem jest wcześniej wspomniane the Wall i American Idiot. Najważniejszym elementem koncertów promujących nowe wydawnictwo jest właśnie dobór materiału, który nastawiony jest ewidentnie na nowo powstałe utwory.


Jest to również kluczowa kwestia odróżniające je od koncertów niepromujących wydawnictwa. Te drugie bowiem nie mają za zadania wypromowanie konkretnego albumu, tylko raczej całego zespołu i bezpośrednie zarobienie poprzez zysk z biletów. Materiał jest zwykle stworzony z myślą o największych przebojach, scenografia, wizualizacje itd. nie jest w żaden sposób związane z płytą. Dobrym przykładem na tego typu trasy są występy niedawno reaktywowanych zespołów. Można to wskazać na chociażby koncerty Rage Against the Machine czy The Police, które mimo to, że nic nowego nie wydały, to ruszyły w trasę, a listy utworów i wszystko co na nich się odbywało miało dość neutralny, the-best-of'owy klimat, co mnie osobiście cieszyło.


Jest wiele plusów występów niepromujących nowych płyt. Przede wszystkim można usłyszeć, tak jak napisałem wyżej, zestaw największych hitów, pośpiewać wszystkie znane utwory, po prostu dobrze się bawić bez zbytniego ryzyka. Jednak koncerty promujące nowy materiał mają tą nutkę nieprzewidywalności i świeżości, zwykle nie wiadomo co zagrają, nie tylko z nowej płyty, ale biorąc pod uwagę, że grają materiał nowego wydawnictwa i hity, to czasu na te drugie nie ma zbyt dużo, co powoduje selekcję. Co się tyczy świeżości, nowa płyta zawsze pokazuje nową twarz danego zespołu, może pokazać w jakiej jest formie, co aktualnie reprezentuje. Dlatego właśnie moje serce kieruje się zdecydowanie ku pierwszej kategorii.

Pozdrawiam

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Charakter imprezy, czyli gwiazdy i gwiazdozbiory

Przyszedł czas na kolejną odsłonę analizy koncertów. Na początku jednak krótka retrospektywa. W poprzednich wpisach zanalizowałem już dwa rodzaje podziałów koncertów, a były to: podział koncertów ze względu na miejsce (ilość osób na imprezie) oraz podział koncertów ze względu na cenę biletów, aby przypomnieć sobie treść, odwołuję do etykiety analiza po prawej stronie od tekstu. Teraz przyszedł czas na analizę kolejnego, trzeciego podziału. Tym razem będzie to podział koncertów ze względu na charakter imprezy. Istnieją dwie główne podgrupy. Pierwsza to koncerty pojedyncze, druga podgrupa to koncerty festiwalowe (obiecuję, że na temat festiwalów poświęcę osobny wpis, jednak stanie się to wtedy kiedy drzewa się zazielenią, temperatura będzie się utrzymywała na rozsądnym poziomie, a perspektywa kilkudniowych świąt muzycznych będzie nieco bliższa).

Tymczasem chciałbym zacząć od opracowania koncertów pojedynczych. Są to występy kiedy przychodzimy po to, żeby zobaczyć danego wieczora konkretny zespół, pod którego impreza jest organizowana. Innymi słowy można powiedzieć, że jest to każdy koncert poza większymi imprezami, które stawiają na ilość zespołów, a nie na występ konkretnej gwiazdy (czyli poza festiwalami, festynami, juwenaliami itd.). W wypadkach koncertów pojedynczych mamy zwykle do czynienia z jedną do dwóch głównych gwiazd danego wieczoru (w porywach trzech). Te "jednogwiezdne" to zdecydowana większość wszystkich koncertów pojedynczych, chyba że mamy do czynienia z takimi przypadkami, kiedy dwa zespoły postanowiły wyruszyć razem w trasę. Przykładem takich zabiegów jest chociażby legendarna trasa Metallici i Guns n' Roses (+Faith No More), czy zeszłoroczna trasa Hot Chip i LCD Soundsystem. Nie można mylić oczywiście tego typu występów jako podziału na support i główną gwiazdę. W tym wypadku obydwa zespoły mają rangę gwiazdy. Tego typu imprezy są jednak rzadkością, jak już wspomniałem przytłaczającą większość występów pojedynczych stanowią te, gdzie gwiazda jest jedna i to na jej koncert idziemy danego dnia.


Biorąc pod uwagę, że zamierzamy brać udział w występie konkretnego artysty, to musimy być jego sympatykami, albo chociaż za nim przepadać, w końcu nie płacimy za wejście na koncert artysty, którego nie lubimy, no chyba że z czystej ciekawości chcemy zobaczyć jak wgląda jego koncert. W każdym razie, idąc na imprezę z konkretnym artystą jesteśmy w pewien sposób nim zainteresowani. Przez to liczba przypadkowych osób na danym koncercie diametralnie spada (o przypadkowości widowni w poprzedniej analizie o cenie biletów i w przyszłości jako osobny wpis). Ta sytuacja sprawia, że lepiej czujemy wspólnotę, wszyscy lubimy/interesujemy się taką muzyką, czujemy więź, po prostu lepiej się czujemy wśród ludzi w pewien sposób nam bliskim.

Podsumowując aktualny wątek, koncerty pojedyncze są zwykle jednogwiezdne, z rzadkimi wyjątkami dwóch lub więcej headlinerów. Jeśli chodzi o publiczność to jest ona o wiele mniej przypadkowa od tej festiwalowej, gdzie często bywa, że na danym koncercie są osoby, które po prostu nie mają w danym czasie niczego innego do roboty 

Drugą wymienioną przeze mnie grupą są koncerty festiwalowe, które nie są ukierunkowane na konkretną gwiazdę, lecz na "gwiazdozbiór", mający na celu zgromadzenie jak największej liczby ludzi, połączenie sukcesu komercyjnego i dobrą zabawą. Na festiwal zwykle nie idzie się na występ jednej konkretnej gwiazdy, tylko, nawet w przypadku wypadu jednodniowego, na konkretną grupę wykonawców, którzy nas interesują. Uwzględniając, że mamy dużo zespołów, mamy również wiele osób ze zróżnicowanymi gustami, dlatego też elitarność publiki festiwalowej jest o wiele mniejsza niż tej na pojedynczych występach, jakkolwiek mono ukierunkowany festiwal by nie był.



Istotną kwestią różnicującą koncerty festiwalowe i pojedyncze jest również wykonywany materiał. O ile na osobnych imprezach artysta/zespół może sobie pozwolić na pewną dozę dowolności w sprawie długości koncertu - na festiwalach jest to ściśle określone. Zwykle na tych drugich koncert jest krótszy, co oczywiście spowodowane jest koniecznością rozlokowania się kolejnego zespołu na scenie o określonej godzinie. Materiał sam w sobie, dobór utworów także zwykle się różni. Podczas pojedynczych występów artysta wykonuje zwykle materiał ukierunkowany na fanów, może na przykład zagrać zamiast hitu, ciekawostkę, co zwykle (zwykle!) nie powoduje jakiegoś ogromnego zawodu. Na festiwalach publiczność jest na tyle zróżnicowana, że zespoły próbują zagrać piosenki "pod każdego", nie kombinują i zwykle grają składankę największych przebojów i parę utworów z promowanego utworu, jeśli jest taka możliwość. Nie bez powodu mówi się o "setach festiwalowych" (koncerty festiwalowe) i "standardowych setach" (koncerty pojedyncze).

Kończąc wpis chciałbym podsumować i zestawić najważniejsze cechy różnicujące obydwie grupy. Po pierwsze koncerty pojedyncze charakteryzują się tym, że impreza ustawiana jest pod jednego (lub dwóch, maksymalnie trzech) wykonawców, w przeciwieństwie do festiwali gdzie impreza organizowana jest z myślą o całej grupie równorzędnych artystów. Publiczność na koncertach pojedynczych jest o wiele mniej przypadkowa od festiwalowej, gdyż nastawiona jest tylko na jednego artystę, kiedy festiwalowa jest na tyle zróżnicowana, że pośród tłumu znajdą się fani wielu różnych zespołów występujących na imprezie. Lista utworów także je różnicuje. Na pojedynczych artysta gra dla fanów, może wtedy uwzględnić więcej ciekawostek, przedłużyć koncert, w przeciwieństwie do festiwalu gdzie gra krócej i w znaczącej większości sprawdzone hity, aby móc zadowolić każdego widza.

Osobiście o wiele bardziej wole chodzić na pojedyncze koncerty, mimo to, że stosunek wydanych pieniędzy do zobaczonych artystów jest znacznie większy od opcji festiwalowej, jednak sama atmosfera elitarności i otoczenia samych fanów zwykle to rekompensuje. Tym bardziej nie mogę się doczekać na moją trasę po koncertach pojedynczych, którą odbędę tej wiosny. Już niedługo kolejna analiza (niedawno dodanego) podziału ze względu na promocję materiału i oczywiście wpis o trasie the Wall z okazji zbliżającego się koncertu Rogera Watersa w Łodzi, już za tydzień 18.04.2011.

Pozdrawiam

wtorek, 29 marca 2011

Ceny biletów, czyli za co i pośród kogo

Poprzednio omówiłem podział koncertów ze względu na miejsce - wyszczególniłem w nim dwie główne kategorie: koncerty zamknięte i koncerty plenerowe. Dodatkowo jeszcze wymieniłem podgrupy, tak więc zamknięte dzielą się na małe, klubowe, małe halowe i halowe; plenerowe na plenerowe i stadionowe. Zdaję sobie sprawę z niedoskonałości tego podziału, ale tak naprawdę stworzyłem go tylko po to, żeby jako tako przybliżyć Wam tematykę koncertową i pokazać, że to dość znaczące i pojemne w treść zdarzenia.

Teraz chciałbym zająć się podziałem już o wiele bardziej subiektywnym od poprzedniego. Chodzi tu o podział koncertów ze względu na cenę biletów. Tak jak w poprzednim wypadku wyszczególniłem dwie główne grupy, są to (a jakżeby inaczej) koncerty płatne i koncerty darmowe. Po raz kolejny, zastosowałem również podział na podgrupy, które teraz po kolei omówię.

Na pierwszy ogień pójdą koncerty płatne. Są to oczywiście wydarzenia, za które trzeba zapłacić by zobaczyć wykonawcę. Teraz wypadałoby trochę zawęzić pole analizy, bo ogromna większość wszystkich koncertów dzisiaj wymagają płatnych wejściówek. Najlepszym i na dobrą sprawę chyba jedynym pomysłem, który mi przyszedł do głowy jest podział ze względu na to ile trzeba za dany występ zapłacić. Podgrupami więc będą koncerty stosunkowo tanie, których cena sięga do 50zł. Następnie są koncerty w środkowej grupie, które można określić jako średnio drogie, drogie, nietanie, jak kto chce, których koszt to mniej więcej (podkreślam, mniej więcej) od 50zł - 80zł do 150zł - 200zł. Na koniec zostały oczywiście koncerty drogie lub najdroższe, których dolna granica ceny to 150zł - 200zł, a górna to ho ho ho... ostatnimi czasy bilety na płytę pod scenę to wydatek rzędu nawet 400zł (Leonard Cohen - 350zł, Rolling Stones - 450zł), tak, cały czas mówimy o Polsce.

Tak jak wspomniałem koncerty tanie, od których chciałbym zacząć to takie, za które zapłacimy do około 50zł. Czym się charakteryzują? Tutaj nie tyle chciałbym się skupić na scenie ile na tym co przed nią, czyli na publiczności. Oczywiście, można mi zarzucić, że będę selekcjonował ludzi ze względu na to czy są bogaci czy nie, wpychał ich do szufladki, ale z tego co zaobserwowałem w ciągu tych koncertowych lat pewne schematy wśród publiczności bardzo często są powtarzalne. Skupiam się właśnie na tym, bo na scenie tak naprawdę może dziać się to samo co na koncercie za 300zł, to jest tylko kwestia wynagrodzenia dla gwiazdy, wynajmu terenu, wymagań sprzętowych itd. Tak więc czym charakteryzuje się typowy widz koncertów tanich? Można na nich spotkać pełen przekrój osobowości: prawdziwych fanów koczujących przed wejściem od kilku godzin, jak również osoby, które przyszły sobie tak o, bez zbytniej motywacji, by po prostu skorzystać z sytuacji i zobaczyć dobry zespół w akcji. Piwo nie leje się tutaj hektolitrami, pamiątki też nie schodzą wybitnie dobrze, chyba, że wśród wąskiej grupki fanów. Na ogół są to koncerty dość kulturalne, chociaż wśród tej drugiej grupy znajdą się zawsze osoby, które bardziej interesuje zabawa nie związana z koncertem niż sama muzyka, wtedy zaczyna robić się nieprzyjemnie. (Po raz kolejny podkreślam, że to moje osobiste odczucia!) Mimo to takie wydarzenia wspominam bardzo dobrze, zwykle są to występy klubowe, więc nie ma na nich zbyt dużej ilości osób, tak więc odsetek widzów przypadkowych jest dość mały. Plusem jest również to, że na koncertach tanich grają mniej znane zespoły, co przyciąga albo fanów albo ciekawskich, jedni i drudzy są zainteresowani.

Sytuacja zmienia się diametralnie kiedy ceny się troszkę podnoszą. Wtedy mamy do czynienia z umownie przeze mnie nazwanymi koncertami średnio drogimi, których cena waha się w granicach od 50zł-80zł do około 150zł-200zł. Na takich występach odsetek ciekawskich jest już niezwykle mały. W końcu kto bez mrugnięcia okiem wydałby na ciekawostkę 150zł? Prawie za każdym razem widać, że większość stanowią fani występującej grupy. Są to osoby, które czekały na występ, odkładały pieniądze, żeby zobaczyć swój ulubiony zespół na żywo. Zwykle grają wtedy zespoły zaliczające się do wszystkich grup popularności. Za taką kwotę mogą grać zarówno zespoły prawie w ogóle nie znane, jak i światowej sławy i legendy gatunku (jak na przykład Kraftwerk w Krakowie, 2009r. za 99zł). Z tego co zdążyłem zauważyć zabawa wtedy jest najczęściej najlepsza spośród wszystkich przedziałów cenowych. Wszyscy wiedzą po co i dla kogo przyszli, nikt nie szaleje, nikt się nie popisuje, nikt nie szuka zaczepki, pijani nie robią burd, ogólnie rzecz biorąc dobra zabawa za rozsądną jak na ulubiony zespół cenę. Osobiście takie typ koncertów cenię najbardziej, nie tyle nawet za rangę wydarzenia ile właśnie za odpowiednią atmosferę zabawy i radości ze wspólnego odbierania ulubionej muzyki.

Trzecia podgrupa paradoksalnie podobna jest do pierwszej. Są nią koncerty drogie, których cena zaczyna się od 150zł-200zł wzwyż. Za taką cenę grają już najważniejsze zespoły ze świata muzyki. Tyle zapłacimy albo za ekskluzywny koncert osobny albo za dobry i renomowany festiwal muzyczny. Gdzie podobieństwa do koncertów tanich? Po pierwsze, bardzo duży odsetek ludzi, którzy chodzą na tego typu występy to ludzie przypadkowi, przepraszam za wyrażenie, lanserzy, którzy później będą mogli się pochwalić, że byli tu i tu; na takich wydarzeniach wypada być. Tyczy się to przede wszystkim festiwali, a dobrym tego przykładem jest chociażby Open'er, na który chodzi się dla samego chodzenia, nawet nie dla atmosfery, nie dla zespołów, dla chodzenia. Oczywiście nie wszyscy odbiorcy drogich imprez zaliczają się do takiej grupy, ale nie można powiedzieć, że takowa nie istnieje. Ekstremalnym przykładem festiwalu dla chodzenia jest krakowski Coke, gdzie odsetek ludzi przypadkowych przechodzi już pojęcie. Drugą cechą takich imprez jest niestety dość duża liczba incydentów, większa niż w przypadku średnio drogich i tanich. Jeśli ktoś już jest w stanie zapłacić kilkaset złotych za karnet czy bilet, to jest również w stanie pozwolić sobie na tuzin piw, obfity before i porządny after. W połączeniu z tym, że w bardzo wielu przypadkach widzowie to młodzież w wieku późno-gimnazjalno-licealno-wczesno-studenckim, gdzie zmysł odpowiedzialności i dbałości o głowę kiełkuje skutki czasami są opłakane. Nie wiem, może przez to, że miałem pecha w głowie utrwalił mi się taki obraz odbiorcy koncertu drogiego. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności nie było chyba jeszcze ani jednego festiwalu na jakim byłem, gdzie nie widziałbym osoby poważnie zataczającej się, która nie ma pojęcia co się dzieje na scenie, a przecież po to kupiła bilet, tak?

Open'er Festival 2009
Co dziwne, koncerty drogie mają dość dużo wspólnego z koncertami darmowymi, za które nie trzeba nic płacić. Są to głównie jakieś duże imprezy jak na przykład zabawy sylwestrowe, juwenalia itd. Tak samo jak w przypadku drogich wydarzeń mamy tutaj cały przekrój fanów muzyki, od tych którzy przyszli na ukochany zespół, przez obojętnych, po tych którzy przyszli na wszystko poza grupami występującymi. Takie skontrastowane towarzystwo jest dosyć nieprzewidywalne, co stwarza dosyć dziwną atmosferę nie tyle święta muzyki, ile raczej coś na wzór "imprezowego pikniku". To zjawisko już dosyć znacznie odbiega od czegoś co nazywamy koncertem, ponieważ muzyka schodzi na dalszy plan, a sama zabawa staje się nadrzędna. Porównać można to do czegoś na wzór imprezy klubowej, zwanej kiedyś dyskoteką, gdzie nie ważne co leci, ważne, że się dobrze bawimy. W żaden sposób tego nie potępiam, jednak osobiście jednak zwykle wole jak te dwie sfery są raczej oddzielone. Podobnie jak w przypadku płatnych wydarzeń można dokonać tutaj podziału, jednak przypominałby ten, który omówiłem już wcześniej - ze względu na miejsce wydarzenia, czyli małe, średnie i duże koncerty darmowe; kolejno: występy uliczne, dożynki lub festyny, juwenalia, sylwestry, tak więc podaruje już sobie te rozważania, odsyłając do wcześniejszego wpisu.

Nie ukrywajmy, to jaka jest cena biletu warunkuje w pewien sposób to jaka publiczność przychodzi na dany występ. Na chwilę trzeba odrzucić poprawność polityczną i z okiem socjologa wybrać się na tą czy inną imprezę i samemu spostrzec, że takie różnice naprawdę istnieją. W żaden sposób nie hierarchizuję tych czy innych grup, przekazuję tylko moje spostrzeżenia, które w jakiś sposób zarysowują obraz widowni na pewnych imprezach. Oczywiście, trzeba wziąć pod uwagę, że przyjęte przeze mnie ramy pieniężne są bardzo umowne i w wielu przypadkach mogą się nie pokrywać z rzeczywistością, jednak użyłem ich by jakoś ułatwić analizę sobie i wam, czytelnikom. Dlatego właśnie, przypomnę jeszcze raz, podjąłem się pisania tego bloga, żebyście sami mogli zauważyć jak pojemnym zjawiskiem są koncerty, jak wiele z nich można wyczytać - nie tylko o samej muzyce, czy spektaklu na scenie, ale również poza nim, wśród nas, widzów. Pamiętajcie o tym następnym razem jak będziecie się wybierać na jakiś koncert.

Pozdrawiam

sobota, 26 marca 2011

Koncerty plenerowe, czyli stadiony i lotniska

Dzisiaj pora na drugą część opracowania podziału koncertów według miejsca gdzie się odbywają. We wcześniejszym wpisie zaznaczyłem, że w tej kategorii dzielą się one na koncerty zamknięte i koncerty plenerowe. Wtedy też opisałem pierwszą z dwóch grup, wyszczególniając takie typy zamkniętych występów jak koncerty w małe, klubowe, małe halowe i halowe

Teraz chciałbym skupić się na drugiej części podziału, czyli na wspomnianych wcześniej koncertach plenerowych. Ich definicja jest dosyć intuicyjna - zalicza się do nich wszystkie występy, które odbywają się na wolnym powietrzu. Podobnie jak w przypadku zamkniętych można wyszczególnić jeszcze kolejne podkategorie, w tym przypadku są dwie: koncerty stadionowe i (po prostu) koncerty plenerowe. Czemu taki (dość dziwny i na pierwszy rzut oka przekombinowany) podział?

Warto zacząć od końca, od najogólniejszych cech występów plenerowych, w podświadomym ich rozumieniu. Tak jak już zaznaczyłem w poprzednim wpisie - główną i najważniejszą cechą jest specyficzny sposób odbierania koncertu. W takich wypadkach nie ma już czegoś takiego jak "JA-odbiorca". Typ ten zastąpiony jest czymś na wzór "MY-odbiorca". Nie istnieje już odbiorca indywidualny, koncert organizowany jest na ilość, po to by przyszło na niego jak najwięcej ludzi, a co za tym idzie nie liczy się tu indywidualizm tylko nacisk kładziony jest raczej na "produkcję masową". Na pierwszym miejscu staje grupowe przeżywanie wydarzenia, tak jak w przypadku największych z koncertów halowych, liczy się wspólna radość, cieszenie się muzyką i show. Oczywiście, każdy może odbierać je w sposób osobisty, indywidualny, jednak sam sposób zabawy jest po prostu odmienny od tego, kiedy stoimy w klubie, czy nawet w Spodku. Wspólnotowość łączy się i poniekąd tłumaczą dwie kluczowa cechy takich występów - ogrom i nieograniczoność. Ogrom można bardzo prosto wytłumaczyć - na koncert przychodzi pewna liczba osób, wtedy dana osoba czuje się częścią większej całości, członkiem pewnej grupy, dlatego chce razem z nimi się bawić. Jeśli dochodzi do tego duża ich liczba - efekt się potęguje. Ta zależność może być dowodem na wzrost znaczenia wspólnoty na przestrzeni wszystkich typów koncertów. Nieograniczoność to brak jakichkolwiek naocznych ram, w które włożony jest koncert - po prostu nie ma dachu nad głową. Ta cecha jeszcze bardziej potęguje ogrom wydarzenia nadając mu totalny charakter.
 
Mniej więcej w ten sposób można zdefiniować koncert plenerowy w pierwszym rozumieniu, które przychodzi do głowy, jednakże taka definicja daleka jest od jako tako uniwersalnej, ponieważ opisałem tylko najbardziej obfity jego rodzaj. Jeśli przyjąć, że nadrzędną cechą tego typu występu jest to, że odbywa się na wolnym powietrzu, to można do nich dodać na przykład występy uliczne, dożynki, koncerty osiedlowe, festyny szkolne itd. Jeśli miałbym być bardzo dokładny, to trzeba by zanalizować każdy z tych występów z osobna, bo jak wiadomo posiadają one cechy charakterystyczne, lecz tak naprawdę chyba najlepiej podciągnąć je pod ogólną nazwę koncertów plenerowych

Jest jednak jeden specyficzny typ, który należałoby wyróżnić osobną kategorią - są to koncerty stadionowe. Czemu są takie wyjątkowe? Odpowiedź jest równie prosta co nazwa - bo odbywają się na specyficznym gruncie jakim są stadiony. Te obiekty mają to do siebie, że jak żadne inne nie oddziałują na wyobraźnię. Kiedy uczestniczymy w zwykłym plenerowych występie to jedyne co widać to kilkaset głów w około, a jeśli jesteśmy na trybunach troszkę ponad tłumem no to może paręnaście tysięcy. Stadiony mają tą przewagę nad innymi obiektami, że ich układ jest bardzo wyjątkowy. Stojąc na płycie widać w większości przypadków całą publikę zgromadzoną na koronie (sektorach siedzących). Daje to efekt okrążenia, oblężenia, wręcz przytłacza, co daje piorunujący efekt, o wiele bardziej efektowny niż tysiące ludzi na płaskim terenie. Poza tym, areny o takim kształcie (nie tylko stadiony, ale także np. amfiteatry) sprawiają, że publikę lepiej słychać i przede wszystkim widać. Wszystkie te czynniki składają się na to o czym pisałem na samym początku, na występ wspólnotowy oraz poruszający swoim ogromem i nieograniczonością, lecz  w takim stopniu (biorąc pod uwagę tylko miejsce w jakim odbywa się koncert) jak żadne inne wydarzenia.

U2 360 @ Stadion Śląski, Chorzów, 06.08.2009

Występy plenerowe różnią się względem koncertów halowych przede wszystkim dwoma wcześniej wspomnianymi cechami - ogromem i nieograniczonością, co z pewnością każdy uczestnik takiego wydarzenia doświadczył. Łączy się to oczywiście z brakiem tego ograniczenia jakim jest pomieszczenie, w którym odbywa się impreza. Takie wydarzenia ze względu na swój duży kaliber zwykle są przeżyciami bardzo znaczącymi, sam zresztą parę z nich uważam za najbardziej znaczące dla mnie osobiście. Jednakże wagi koncertów nie należy mierzyć tylko pojemnością trybun, ba!, nie można. Równie dobrze wydarzeniem miażdżącym dla widza może być występ na Stadionie Śląskim, jakimś lotnisku czy w małym lokalu na przedmieściach. Zawsze, ale to zawsze najważniejsze są subiektywne odczucia odbiorcy. W tych sprawach nie ma miejsca na żadne wartościowanie.

Pozdrawiam

poniedziałek, 21 marca 2011

Koncerty zamknięte, czyli Stodoła, Torwar i Spodek

Chciałbym dzisiaj omówić pierwsze kryterium, według którego wcześniej podzieliłem zjawisko koncertu. Jest to podział ze względu na miejsce odbywania się takiej właśnie imprezy, co również wiąże się z liczbą widowni na danym koncercie. Uwzględniając taki podział można wyróżnić dwa rodzaje koncerty zamknięte (lub klubowe; lub halowe; lub zadaszone) i koncerty plenerowe. Teraz postaram się pokrótce omówić czym się (według mnie) charakteryzują koncerty zamknięte; plenerowe opiszę w osobnym wpisie.

Najogólniej rzecz biorąc koncerty zamknięte są to takie imprezy, które odbywają się w lokalach, klubach, halach koncertowych. Biorąc to pod uwagę można wyróżnić kolejny podział, już wewnątrz koncertów zamkniętych, a dzielą się one na: małe, małe klubowe, małe halowe i halowe. Teraz pora na ogólną analizę każdego rodzaju.

Małe koncerty zamknięte to takie, które odbywają się w małych lokalach. Koncerty, które widujemy przychodząc przypadkiem do knajpy, gdzie w rogu brzdęka sobie jakiś pan na gitarze albo hałasuje się młody licealny zespół. Zwykle w takich wypadkach w danym występnie uczestniczy do 100, a w porywach 500 widzów. Są to zwykle bardzo kameralne występy, co jest niewątpliwie ich największym plusem. Bardzo często kiedy mamy do czynienia z takimi koncertami nie ma nawet żadnej sceny, wystarczy kącik z odrobiną miejsca i tyle. Nie ma tu żadnego podziału na artystę czy widza. Jakby ktoś chciał, w każdej chwili można wejść na scenę i dotknąć artysty; żadnych granic. Stąd też takie występy są określane mianem intymnych, można bowiem odczytywać je jako osobisty kontakt z artystą. Nie jesteśmy częścią tłumu, który odbiera występ jako całość; każdy z osobna jest widzem, dla którego grany jest koncert, przynajmniej taka wizja jest prawdopodobna z perspektywy widza. Jakby tego było mało, zawsze po występie można podejść do występującego zespołu, zagadać, zapytać się o coś, poprosić o autograf. Podczas takich wydarzeń wytwarza się więź pomiędzy artystą i widzem, której można doświadczyć tylko w wypadku małych zamkniętych koncertów. Także sam odbiór muzyki jest inny. Bardzo często podczas takich skromnych występów nie jest potrzebne nagłośnienie: np. jeśli mamy do czynienia z singerem/songwriterem, grającym tylko na gitarze akustycznej lub nawet w przypadku zespołu jazzowego (perkusja, kontrabas, fortepian). Taki sposób jest  oczywiście najbardziej powszechny. Praktycznie w każdym mieście można znaleźć lokal, w którym grywa jakiś zespół lub artysta. Jednak mimo to można z wnioskować, że małe koncerty zamknięte kładą nacisk na indywidualne przeżywanie danego występu, na jak najbardziej naturalny jego charakter oraz na bliskość zarówno w kontakcie ze sztuką, jak i twórcą/wykonawcą.

Pink Freud @ 4art, Gliwice, 24.04.2009
Zamknięte koncerty klubowe (tak, wiem, mam tendencję do komplikowania) to takie, które odbywają się w lokalach przystosowanych lub też przeznaczonych do występów scenicznych, co mogło, ale nie musiało być rzeczą charakterystyczną dla poprzedniej kategorii. Z moich obserwacji wynika, że jest to chyba najbardziej popularny sposób "chodzenia na koncerty" w Polsce (a może i nawet na świecie). Trzeba zaznaczyć, że słowo popularny nie znaczy to samo co powszechny. Dzieje się tak, ponieważ na takie występy sprowadzane są już gwiazdy międzynarodowe, które przyciągają więcej (i skuteczniej) ludzi niż codzienny występ kapeli z lokalnego gimnazjum. Na takich koncertach bywa już większa publiczność, a ich liczebność waha się między 1000, a około 2500 osób. W Polsce sztandarowymi lokalami do takich koncertów są chociażby warszawska Stodoła, katowicki MegaClub czy krakowskie Studio. W tym przypadku nie ma już takiej naturalności jak w poprzedniej kategorii. Mniejsze, chociaż również znaczące zmiany zachodzą w sferze przeżywania i bliskości. W miejsce stricte indywidualnego odbioru muzyki pojawia się jego połączenie z zalążkami poczucia wspólnoty. Od czasu do czasu występuje wspólne skakanie, śpiewy, klaskanie, jednak nie na taką skalę jak ta, o której później napiszę. Mamy w takim razie coś na pograniczu indywidualizmu i zbiorowości. Jeśli chodzi o bliskość w kontaktach artysta-widz, zachodzi większa zmiana. Bliższe przypadki spotkań występujących z publicznością są rzadkością. Osobiście z taką formą spotkałem się może tylko parę razy, za co daje duży plus muzykom. Nie zmienia to jednak faktu, że widoczny jest tutaj już zarys pewnego dystansu (barierki, back stage, ochroniarze itd.). Nie można jednak wskazywać tylko na złe strony takich występów. Największym plusem organizowania tego typu koncertów jest możliwość, bliższego niż na przykład na festiwalach, obcowania z ulubionym zespołem, zwłaszcza, że właśnie do takich lokali sprowadzane są formacje, które nie są jeszcze wielkimi gwiazdami zapełniającymi stadiony, a po prostu rozpoznawalnym międzynarodowym zespołem koncertującym po świecie. Właśnie dlatego, że grup koncertujących poza granicami swojego macierzystego kraju jest najwięcej, takich imprez w Polsce jest bardzo duża liczba, zwłaszcza w ostatnich latach widać ich wzrost - i chwała agencjom koncertowym za to!

The Mars Volta @ Stodoła, Warszawa, 25.07.2008

Małe koncerty halowe to te, które odbywają się w halach, jednak pojemnościowo będącymi między dużymi klubami, a standardowymi polskimi halami. Pojemność takich miejsc szacuję na około 3 - 8 tysięcy ludzi. Z uwagi na to, że w Polsce nie ma zbyt wielu miejsc, które by spełniały taki status, zbyt duża liczba występów tego typu nie ma miejsca. Klasyczną małą halą w naszym kraju jest Torwar, gdzie sprowadza się gwiazdy średniego lub dużego formatu, w zależności od naszego rodzimego zaplecza fanów. Cechy charakterystyczne takich koncertów są już o wiele bardziej zbliżone do koncertów halowych, które omówię za chwilę, od klubowych. Hala to jednak hala, dość duża liczba ludzi, czuje się wspólnotę i przede wszystkim coś co odróżnia halę od klubu - przestrzeń, która oddziałuję na wyobraźnie, kreując wizerunek dużego wydarzenia, co ma odzwierciedlenie w odwróceniu się od indywidualizmu i zdecydowanym zwróceniu we wspomnianą wspólnotowość.

Halowe koncerty, czyli ostatnia z czterech podkategorii koncertów zamkniętych to te, które gromadzą już dość dużą liczbę osób w halach o pojemności od 10 tysięcy w górę, czego klasycznym przykładem są dwa miejsca - katowicki Spodek i łódzka Atlas Arena. Ten pierwszy to absolutny protoplasta współczesnego koncertowego biznesu w Polsce, który na naszych oczach przyciągał coraz to większe gwiazdy na przestrzeni mniej więcej ostatnich dziesięciu lat. Drugi to miejsce, które przejęło pałeczkę od śląskiej hali i to mimo młodego wieku z wieloma sukcesami na koncie. Wracając do meritum - koncerty halowe to największe z koncertów halowych, które są bardzo często rozwiązaniem, kiedy dany zespół nie chce/nie może grać/nie byłby w stanie zapełnić koncertu plenerowego, a organizatorzy chcą zgromadzić jak najwięcej widowni. To właśnie słowo ilość jest punktem wyjściowym tego rodzaju występów. Poza dachem nad głową tego rodzaju koncerty nie mają prawie nic wspólnego z małymi klubami. Odbiór jest stricte wspólnotowy - idąc na koncert wiemy, że nie będziemy indywidualnym odbiorcą, tylko częścią grupy, która przyszła zobaczyć artystę; wiemy, że dzielimy ten sam gust z tysiącami innych uczestników, z którymi chcemy wspólnie dobrze się bawić. Standardem na takich imprezach jest wspólne skakanie, klaskanie, chóralne odśpiewywanie piosenek, co zauważcie bardzo rzadko zdarza się w takim stopniu w knajpach czy klubach. Warto też zauważyć, że sposób w jaki atmosfera wpływa na odbiór koncertu jest bardzo znacząca. Jeśli jedna osoba, załóżmy stojąca obok będzie narzekać, gadać to również samemu gorzej odbierze się występ. Fakt, taka sama sytuacja może zdarzyć się w klubie, ale biorąc pod uwagę liczbę osób - prawdopodobieństwo trafienia jest o wiele większe, co potwierdzam opierając się na swoich obserwacjach. Bezpośrednia styczność artysty z publicznością jest już z uwagi na ogrom przedsięwzięcia poważnie ograniczona. Rzadko kiedy, albo nawet nigdy nie ma okazji chociażby pogadać z artystą, który występował w Spodku czy w Atlasie. Przeszkadza tu zarówno status gwiazdy, założenia logistyczne i oczywiście bezpieczeństwa.

Depeche Mode @ Atlas Arena, Łódź, 10.02.2010
Jak widać rozstrzał cech charakterystycznych wszystkich rodzajów koncertów zamkniętych jest bardzo szeroki, począwszy od sposobu odbierania, przez charakter muzyki po stosunki między widzem, a wykonawcą. Od razu przychodzą na myśl dwie prawidłowości, tezy, które można wyróżnić, patrząc na moje wcześniejsze wywodu. Jakkolwiek banalnie by one nie brzmiały to mają miejsce w niemalże wszystkich przypadkach. Pierwsza teza mówi, że im więcej publiczności tym odbiór koncertu zmienia się z indywidualnego na bardziej wspólnotowy, kolektywny. Oczywiście, jest możliwość, że ktoś sobie przyjdzie na koncert do Spodka, stanie z boku i będzie sobie sam wewnętrznie przeżywał koncert, ale w większości przypadków poddajemy się temu nurtowi i stajemy się częścią całości jaką stanowi widownia, skaczemy, śpiewamy, cieszymy się razem. Druga teza jest taka, że im większa hala-więcej ludzi, tym kontakt artysty z widzem jest coraz mniej zauważalny. Jest ona już o wiele bardziej ryzykowna niż pierwsza i nie jestem w stanie jej w 100% poprzeć. Widziałem już tyle przypadków dobrego kontaktu artysty z widzem, wręcz odbieranego jako osobisty mimo otaczającego tłumu, że bardzo prawdopodobny jest scenariusz, kiedy liczba wyjątków przewyższy tą odpowiadającą zachowaniom "normalnym". Jednakże pisząc wcześniej o tendencji spadkowej kontaktów widza z artystą miałem bardziej na myśli coś w rodzaju punktu wyjściowego, kiedy pomijamy jakiekolwiek zachowania ze strony muzyka wobec widowni, wtedy takie założenie może mieć więcej wspólnego z prawdą.

Występy halowe są współcześnie absolutną podstawą jakichkolwiek występów na żywo. Kiedy idziemy na koncert, zwykle w domyśle idziemy do klubu lub knajpy. Warto zobaczyć jak znaczący wkład w kulturę mają takie właśnie wydarzenia, podczas których zwykle zaczynają karierę zespoły, będące gwiazdami kilka/kilkanaście lat później.

Pozdrawiam

środa, 16 marca 2011

Wstęp do koncertoznawstwa

Definicja słowa koncert, mówi, że jest to (w interesującym nas znaczeniu) "impreza artystyczna wypełniona programem muzycznym". Nie sposób się z takim stwierdzeniem nie zgodzić. Jest to niewątpliwie najprostsze możliwe wytłumaczenie tego zjawiska jakim są tak dzisiaj popularne artystyczne występy. Jednakże od razu nasuwa się jakże wysublimowane pytanie... no i? No właśnie, co dokładnie można rozumieć przez słowo "koncert". Wiadomo, taka "impreza", to z pewnością coś więcej niż program muzyczny - to również osoba artysty-wykonawcy; to publiczność; to oprawa; to relacja artysta-widz; to atmosfera; to relacje między samymi widzami; poczucie wspólnoty nie tylko zabawowej, ale również ideologicznej (koneksje artysta-widz-widz); to oczywiście zjawisko kulturowe (które można analizować tak samo jak każdy inny element kultury); to wreszcie cel każdego koncertu, czyli emocje towarzyszące zachowaniom danych uczestników (przez co rozumiem i w dalszej części rozważań będę rozumiał jako zarówno artystę i widza), spektaklowi (teatr + wizualizacje) i oczywiście esencji i szkieletowi całości - muzyce.

Koncerty są jednak tak niezwykle złożone, że nie sposób zamknąć wszystkiego w (bardzo względnej i niedoskonałej) definicji. Zwykle w takich przypadkach, by podkreślić wieloaspektowość danego zjawiska sięga się po narzędzie podziału pod różnymi względami. Właśnie na tej strategii chciałbym oprzeć część analityczną moich wpisów. Należy podkreślić, że większość tez przeze mnie stawianych jest w 100% subiektywnych, wynikających tylko i wyłącznie z moich osobistych obserwacji. Jeśli będę opierał się na pracach naukowych, artykułach, książkach, filmach, utworach, będę to zawsze odnotowywał linkiem lub klasycznym przypisem. Na dzień dzisiejszy znalazłem 8 kryteriów (z czasem może to ulec zmianie, o czym poinformuję), według których można podzielić zjawisko koncertu muzycznego, koncentrując się przede wszystkim na muzyce powszechnie rozumianej jako rozrywkowa. Są nimi:
  1. Podział koncertów ze względu na miejsce
  2. Podział koncertów ze względu na cenę biletu
  3. Podział koncertów ze względu na charakter imprezy
  4. Podział koncertów ze względu na promocję wydawnictwa
  5. Podział koncertów ze względu na skład muzyków
  6. Podział koncertów ze względu na rodzaj muzyki
  7. Podział koncertów ze względu na interakcję
  8. Podział koncertów ze względu na charakter występu
Na każdy z danego podziału poświęcę przynajmniej jeden wpis. Tam gdzie podpunktów jest dużo, będę musiał rozbić to na parę części. Chce być dokładny w moich wywodach, tak żeby mogło to posłużyć jako niejako drogowskaz do innego postrzegania w szerokim tego słowa znaczeniu - koncertów. Mam również zamiar napisać serię mini esejów o tematyce koncertowej i tym co z nią związane. Będzie to seria czasami dość subiektywnych spojrzeń i refleksji. Tematów dotyczących tej części bloga nie będę ujawniał, bo pewnie same tytuły zmienię jeszcze po kilkadziesiąt razy. Rdzeniem części analitycznej pozostaje jednak ta, o której napisałem wyżej - podział i analiza poszczególnych rodzajów występów, co postaram się dość regularnie (ehm... no przynajmniej postaram się...) pisywać.

Zwykle pierwszy wykład jest troszkę krótszy, więc nie będę się teraz zbytnio rozpisywał. Jako tako zarysowałem wam sylabus postów, wiecie czego mniej więcej się spodziewać. Mam nadzieję, że podołam temu zadaniu.

Pozdrawiam

piątek, 11 marca 2011

Kultura audiowizualna, martwamy5z i zamki

W tym wpisie chciałbym pokazać "drugą twarz" tego bloga. Poza analizami, obserwacjami, chciałbym zamieszczać tu aktualności ze świata koncertów, wszelkich wydarzeń muzycznych, które w jakiś sposób mnie interesują. Dodałem opcję etykiet (po prawej stronie od tekstu), także jeśli kogoś interesować będzie post związany wyłącznie z jedną dziedzina, wystarczy kliknąć i pojawi się lista pożądanych wpisów.

Na początku poprzedniego tekstu napisałem o powodach założenia bloga. Chciałbym napisać lekkie sprostowanie - pierwszym bodźcem, który wywarł na mnie wpływ była perspektywa zaliczenia przedmiotu "Wstęp do kultury audiowizualnej" poprzez założenie i regularne prowadzenie takiej witryny. To wydarzenie zmotywowało mnie do tego stopnia, że zacząłem się poważnie na taką opcją zastanawiać. Kropkę nad i postawiło jednak coś innego. W środę wieczorem miały zostać ogłoszone kolejne gwiazdy festiwalu Open'er. Zwykle ma to miejsce w czwartki po 20.00, jednakże z bliżej nieokreślonych przyczyn przyjemność ta została przełożona na dzień wcześniej. Nastawiłem swój odbiornik na 99.7 i słuchałem. W Programie Alternatywnym, gdzie zwykle tego typu ogłoszenia Open'erowe mają miejsce prowadząca - Agnieszka Szydłowska powitała Mikołaja Ziółkowskiego (o którym na pewno napiszę w przyszłości) - organizatora i "dowódcę" gdyńskiej machiny. I zaczęło się...

Pan Mikołaj miał zamiar ogłosić cztery zespoły, które wystąpią między 30 czerwca, a 3 lipca. Na pierwszy ogień poszła pochodząca z Północnej Irlandii formacja Two Door Cinema Club. Bardzo młody zespół, założony w 2007 roku, z jednym albumem na koncie - Tourist History. Płyta była dość dobrze przyjęta, po prostu fajne granie. Mają parę hitów jak Something Good Can Work czy I Can Talk. Zapowiada się dobry koncert. Drugim artystą okazał się Big Boi. Tutaj mamy do czynienia z połową jakże znanego i lubianego duetu OutKast znanego z takich przebojów jak Hey Ya!, Ms. Jackson czy nazwanego przez portal Pitchfork "najlepszą piosenką lat 2000-tych" B.O.B. (znanej również jako Bombs over Baghdad). Na samym koncercie Big Boia mogą trafić się pojedyncze utwory OutKasta, na co szczerze mówiąc bardzo liczę. Przed numerem trzy pan Ziółkowski pozwolił sobie na dłuższy wstęp. Następnego artystę ustawił pod względem występów na żywo na równi z takimi legendami jak the Chemical Brothers czy Daft Punk [sic!] (co szczerze mówiąc może być lekko przesadzone), podkreślił, że w zaledwie parę lat z grania małych klubowych występów wyrósł na międzynarodową gwiazdę. Zaznaczył również, że jego występ będzie zamykał cały festiwal (czyli zapewne o 0.00 lub 2.00 w nocy z niedzieli na poniedziałek 3.07). Tym artystą okazał się deadmau5. W tym momencie jedno z moich koncertowych marzeń stało się o wiele bardziej realne, co miało odzwierciedlenie w dosłownym podskoku z krzesła i wielkiej, wielkiej radości. O samym deadmau5ie usłyszałem po raz pierwszy mniej więcej w kwietniu, maju 2009 roku, kiedy ogłoszono, że będzie jednym z artystów goszczących na pierwszej edycji Selector Festivalu. Skuszony głównie koncertami Orbital i Franz Ferdinand zagościłem na te dwa czerwcowe dni na krakowskich błoniach, gdzie miały miejsce. Po opuszczeniu drugiego dnia terenu festiwalu, zgodnie ze znajomymi stwierdziliśmy, że występ deadmau5a, obok Orbital (który był przeżyciem iście metafizycznym...) był najlepszym na całej imprezie. Wtedy jeszcze prawie w ogóle nieznany, z zaledwie jednym hitem - I Remember, który dopiero przebijał się w radio, stworzył niezapomniane show. Wyposażony w jedynie stół mikserski, jeden telebim za sobą i charakterystyczną maskę myszy zagrał na równi z kolegami z mistrzami z Orbital. Po I Remember przyszedł czas na Ghosts 'n' Stuff, Hi Friend, Strobe, Some Chords, przerobioną przez Alexis Jordan piosenkę Brazil (2nd Edition) (nazwaną teraz jako Happiness) i ostatnio Animal Rights. Szczerze mówiąc już teraz nie mogę się doczekać na ten występ. Nie ma co więcej pisać, wystarczy pooglądać te występy na youtube, by ujrzeć ułamek z tego, czego będzie można doświadczyć na płycie gdyńskiego lotniska. Na koniec Mikołaj Ziółkowski zostawił równie smakowity kąsek, tyle, że już wielokrotnie przeze mnie smakowany. Przed główną gwiazdą festiwalu, jaką niewątpliwie jest Coldplay, wystąpi zespół the National. Osobiście uznaje tych muzyków obok Arcade Fire za prawdopodobnie na dzień dzisiejszy najważniejszy zespół około-rockowy angloameryki. Panów miałem przyjemność oglądać już 3 razy - na OFF Festivalu 2009, w Teatrze Rozrywki w Chorzowie (12.11.10) i w krakowskim klubie Studio (22.02.11), tak więc będzie to już czwarty raz w ciągu dwóch lat kiedy będę mógł skakać w rytm England, Blood Buzz Ohio, Mistaken for Strangers i Mr. November. Tak, to będzie wspaniały festiwal.

Jakby tego było mało, zaledwie niecałą godzinę temu ogłoszono kolejną gwiazdę Selector Festivalu - będzie nią formacja Crystal Castles. Szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałem ich fenomenu, a Open'erowego występ z 2009 roku nie zapamiętałem jakoś szczególnie, no może poza brakiem telebimów, świateł i złym nagłośnieniem. Może to dlatego, że stałem gdzieś z tyłu namiotu podchodząc do niego zupełnie neutralnie. Cóż, może w czerwcu zmienię zdanie, w końcu ich występy też są dobrym polem do analizy, zwłaszcza sfera interakcji artysta-widz. Zobaczymy.

Na koniec chciałbym zaserwować zwiastun możliwości deadmau5a, więc jeśli jeszcze zastanawiasz się czy jechać na Open'era, bądź jesteś fanem M.I.A. i nie wiesz czy warto jechać tylko na jeden dzień... ja twierdzę, że warto.


Pozdrawiam

P.S. Wybaczcie, ale nie mogę się powstrzymać i wkleję jeszcze jeden utwór deadmau5a, niestety nie wykonywał go jak na razie na żywo, mam nadzieję, że zmieni zdanie, bo jest on dla mnie ucieleśnieniem nowoczesnego dobrego technopodobnego brzmienia, które nie przytłacza bitem, ale pozwala bardzo dobrze wejść w atmosferę. Porównanie może wydać się trochę ryzykowne, ale podobne zagranie widzę u Trenta Reznora, chociażby w muzyce do Social Network. Klimat niepowtarzalny.
 


czwartek, 10 marca 2011

Intro

Od dłuższego czasu zastanawiałem się nad założeniem bloga, miejsca gdzie mógłbym dzielić się swoimi refleksjami na temat zjawiska z jednej strony ściśle określonego, z drugiej strony bardzo pojemnego i w ciągłym rozwoju - koncertów muzycznych. Ostateczną decyzję podjąłem wczoraj, po ogłoszeniu kolejnych wykonawców na gdyński festiwal Open'er. To zdarzenie tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że rok 2011 może z całą pewnością kandydować do miana jednego z najlepszych sezonów koncertowych, jeśli nie najlepszego.

Na początku wypadałoby napisać czemu koncerty... Swoją przygodę z tym - jak to wcześniej ująłem - zjawiskiem, jeśli mnie pamięć nie myli, rozpocząłem w wieku 11 lat uczestnicząc w jednym z największych wydarzeń muzycznych śląska - festiwalu Rawa Blues, gdzie miałem przyjemność ujrzenia takich gwiazd jak Big Bill Morganfield, C. J. Chenier czy Alvin Youngblood Hart. Wtedy to połknąłem przysłowiowego bakcyla i z biegiem lat infekcja coraz bardziej dawała się we znaki, aż w końcu stałem się, ku mojej radości (i smutku portfela) przewlekle chory.

Przełomowym był rok 2006 kiedy to po raz pierwszy byłem uczestnikiem kilkudniowego festiwalu muzycznego, jakim była pierwsza [sic!] edycja (jeszcze wtedy) mysłowickiego OFF Festivalu. Pierwszy raz byłem na koncercie rockowym, gdzie nie zajmowałem miejsc na trybunach, tylko poczułem na własnej skórze czym jest wspólnota fanów muzyki zgromadzonych bezpośrednio pod sceną - a było to na koncercie Deep Purple w katowickim Spodku (24.02.2006). Tego samego roku również miało miejsce wydarzenie bezprecedensowe - widziałem na żywo Davida Gilmoura, który zagrał dziś już kultowy koncert w Stoczni Gdańskiej (26.08.2006), który do dzisiaj uważam, i będę to podkreślał pewnie jeszcze wielokrotnie, za najlepszy koncert życia.

W następnych latach ilość koncertów można określić jako - z matematycznego punktu widzenia - ciąg z n dążącym do nieskończoności. Więcej koncertów, więcej wyjazdów, więcej festiwali, więcej... Aż w pewnym momencie przestałem ślepo patrzeć na scenę i oddawać się tylko i wyłącznie muzyce i atmosferze, zacząłem patrzeć między nuty i wiersze, na to, czym koncert w rzeczywistości jest - na realizację, oprawę, nagłośnienie, wizualne rozwiązania, zachowania ludzi, zabiegi artystyczne; zacząłem je porównywać, analizować i wyciągać wnioski, chcąc dojść do tego czym jest koncert we wszystkich swoich aspektach.

Dzisiaj, bazując na swoim profilu last.fm, gdzie zapisuję każdy koncert, na który się wybieram, mam za sobą  (około) 93 wydarzenia muzyczne, do czego zaliczają się koncerty pojedyncze, czyli takie, kiedy dany zespół przyjeżdża na występ do danego miejsca, nie grając w ramach danego festiwalu; festiwale muzyczne, gdzie można zobaczyć dowolną ilość zespołów (festiwale jedno- bądź kilkudniowe), i własne występy. Odnotowuje również ile zespołów widziałem na żywo (także za pomocą last.fm). Liczbą tą na dzień dzisiejszy jest 364 wykonawców (niektórych widziałem wielokrotnie np. Deep Purple - 3; Massive Attack - 2 itd.). Mogłem oczywiście kogoś pominąć, w wypadku na przykład tylko kilkuminutowego oglądania małego koncertu na jakimś festiwalu.

No tak, tylko po co to wszystko... Celem mojego bloga jest podzielenie się obserwacjami i wnioskami płynącymi z tychże wypadów, jak również analizowanie ważnych i przełomowych występów na żywo - takich, które odcisnęły piętno i bezpośrednio wpływają na to jak się dzisiaj gra koncerty. Nie zabraknie Woodstocku, spektakli Pink Floyd, kosmicznych show Funkadelic, rock oper, jak i klubowych koncertów polskich gwiazd, czy zupełnie nieznanych zespołów gdzieś w zadymionych knajpach. Wszystkie z nich są w pewien sposób znaczące i pozwalają na dostrzeżenie pewnego aspektu omawianego tematu. A jest on niezwykle interesujący, nie tylko ze względu na to, że można go analizować jako zjawisko audiowizualne, mogące być poddanym kulturoznawczym badaniom, ale również mieści się w ramach takich nauk jak muzykologia, psychologia, socjologia. Niejedna książka została napisana na ten temat... i niejedna zapewne będzie napisana.

Przede wszystkim jednak koncert to zjawisko bliskie nam wszystkim, to czysta rozrywka. Chodzimy na nie dlatego, by na chwilę zapomnieć o świecie zewnętrznym, "pozafestiwalowym" czy "pozaklubowym" i zagłębić się w tonach emocji, jakie niesie muzyka i ta niepowtarzalna atmosfera.

Na zakończenie parę słów o tytule bloga. Jest to oczywiście odwołanie do gatunku, jeśli tak to można określić, tego zjawiska jakim jest koncert. Niewątpliwie połączenie dźwięku i wizji  jest czymś co może charakteryzować występy na żywo - połączenie tego co dostajemy na płytach w połączeniu z bezpośrednim obcowaniem z artystą. Tytuł jest jednocześnie odwołaniem do artysty, który niezwykle zasłużył się w dziedzinie koncertów. David Bowie nagrał w 1977 roku płytę "Low", będącą pierwszą z słynnej Trylogii Berlińskiej. Czwartym utworem na albumie jest właśnie "Sound and Vision", która co ciekawe została tylko jeden raz wykonana na trasie promującej ten krążek, a było to podczas występu w Earl’s Court, w zachodnim Londynie, 1.07.1978. Jednakże dwanaście lat później Bowie nazwał całą swoją trasę od tej piosenki - "Sound+Vision Tour". Była ona promocją dzisiaj już nieco zapomnianej kompilacji zatytułowanej właśnie "Sound + Vision" z 1989 roku. Parę koncertów zostało nawet nagranych, a materiały dostępne są na youtube. Trasa ta nie była oczywiście szczytowym osiągnięciem Bowiego, same występy były dość standardowe, bez znaczących udziwnień. Zresztą, temu "kosmicie" i absolutnej ikonie muzyki rozrywkowej poświęcę miejsce jeszcze w niejednym wpisie. Tymczasem chciałbym zakończyć mój debiutancki wpis wcześniej wspomnianym nagraniem "Sound and Vision", życząc miłego słuchania, obserwowania i myślenia.


Pozdrawiam